… czyli pozory mogą mylić. Mogą, ale nie muszą. Myślę, że nie wywołam wielkich kontrowersji stwierdzeniem, że okładka książki jest jej niezwykle istotnym elementem dla każdego czytelnika (papierowej wersji). W idealnym świecie okładka powinna choćby w minimalnym stopniu odzwierciedlać zawartość – informować odbiorcę o tym, czego może się spodziewać, sięgając po daną publikację. I bynajmniej nie mówię tu o precyzyjnym rysowaniu zawartości na okładce każdej książki, a raczej o kreowaniu pewnego nastroju, klimatu odpowiadającego treści. Sztandarowym przykładem błędu twórcy sztuki okładkowej jest czworo oczu Dwukwiata na okładce „Koloru magii” autorstwa Jacka Kirby’ego, dobrze znanego wszystkim fanom komiksów [1].
A zarazem jego okładki, pełne nasyconych barw, humoru i drobiazgowo nakreślonych, szalonych postaci, dla wielu stanowią idealne odzwierciedlenie charakteru Świata Dysku. Po śmierci Kirby’ego zaszczyt projektowania okładek dla Terry’ego Pratchetta przypadł Paulowi Kidby’emu (podobieństwo nazwisk raczej przypadkowe, choć z Pratchettem nigdy nie wiadomo ;)). Kidby zachował większość palety Kirby’ego, podziela też jego zamiłowanie do szczegółu – a zarazem tworzy zupełnie odmienne, autorskie dzieła.
Okładki Kirby’ego odegrały zaskakującą rolę w mojej edukacji literacko-fantastycznej. Kiedy miałam 10-11 lat i z zaoszczędzonym kieszonkowym maszerowałam co miesiąc do księgarni (która, dopiero teraz to doceniam, miała fenomenalnie wyposażoną sekcję fantasy, wystawioną na środku na dużym stole), musiałam dokonywać nierzadko bolesnych wyborów. I właśnie zwariowana okładka Kirby’ego zadecydowała, że zabrałam się wówczas do Pratchetta, a nie Martina. „Gra o tron” miała fatalną, sztampową okładkę z ponurymi, nieokreślonymi postaciami na jeszcze bardziej posępnym tle. Jego książki w polskich wydaniach mogą służyć za potwierdzenie tytułowej tezy – ale tu chciałabym raczej pomówić o wyjątkach od niej.
Opisywany tu już pierwszy tom sagi Rothfussa, The Name of the Wind, występuje w kilku okładkach – ale jedna wyjątkowo dobrze odpowiada zawartości: na wydaniu w twardej oprawie wita nas umięśniona, naga klata głównego bohatera na tle mrocznego muru. Nic dodać, nic ująć. Aż nie chce się sięgać po książkę. Okładek wypełnionych gołymi klatami jest zresztą w fantastyce jakieś zatrzęsienie, a wszystko zaczęło się chyba od klasyka Roberta E. Howarda i jego Conana.
Wśród zalewu beznadziei jest jednak całkiem sporo prawdziwych perełek sztuki ilustratorskiej. Okładki Malazan Book of the Fallen Stevena Eriksona są po prostu świetne: mroczne, prezentujące zwykle jedną, kluczową postać lub element przedstawianego świata, spójne stylistycznie (utrzymanie tej spójności przez 10 tomów i 11 lat musiało być nie lada wyczynem) i doskonale oddające klimat powieści.
Podobnie jest z serią Shadows of the Apt Adriana Czajkowskiego – każda z okładek przedstawia jednego z głównych bohaterów, a zarazem w subtelny sposób informuje nas o zmianach świata przedstawionego w powieściach, sygnalizując przesunięcia fabularne i ilustrując istotne książkowe wydarzenia. Są na nich nawet takie smaczki, jak rysunki najważniejszych typów owadów umieszczone na grzbietach: każdy tom ma inne oznaczenie, symbolizujące najważniejsze „plemiona” (Kinden) – od osy, poprzez żuki, modliszki czy muchy, aż po jadowitego parecznika (centipede).
Tu zresztą muszę poczynić kolejną dygresję – bardzo często okładki tych samych książek publikowanych w różnych krajach drastycznie się od siebie różnią. Niektóre wydawnictwa uznają, że często taniej jest stworzyć własną okładkę niż wykorzystywać już istniejącą. Często wydawcy decydują się na zmianę okładki ze względów marketingowych – to, co dobrze sprzedaje się np. w UK niekoniecznie zyska przychylność konsumentów w USA. Taki los spotyka każdą książkę Robin Hobb – i, moim zdaniem, amerykańskie okładki są nieodmiennie o kilka poziomów gorsze niż brytyjskie, które często stanowią sztukę samą w sobie. Przeciętny odbiorca ze Stanów Zjednoczonych najwyraźniej preferuje okładki realistyczne – prezentujące realistycznie namalowane lub sfotografowane postaci, a nie idee, cienie, zwierzęta czy abstrakcyjne wzory.
Ale, żeby nie być jednostronną, muszę uczciwie przyznać, że ten proceder działa czasem również w przeciwną stronę – o ile amerykańskie okładki książek Patricii Briggs są ostatnio bardzo estetyczne (choć cierpią na syndrom Lary Croft), o tyle brytyjska wersja low-costowa przyprawia o ból zębów. Dosłownie wstyd z taką książką jechać środkami komunikacji publicznej ze względu na lęk przed reakcją współpasażerów…
I na koniec – o zmianie przyzwyczajeń. Kindle wywrócił do góry nogami moją doskonale funkcjonującą praktykę oceniania książek po okładkach. Po pierwsze, często w ogóle nie widzę na nim okładek, a jeśli nawet się pojawiają, to jako miniaturki, na które nie zwracam większej uwagi. Po drugie, dopiero po przeczytaniu e-książki i uznaniu jej za wartą zakupu zaczynam oglądać dostępne wydania papierowe, żeby wybrać najładniejsze :). A potem pozostaje mi tylko układanie książek na półkach i zachwycanie się nimi w wolnej chwili :).
[1] Podobnie jest z okładkami Dresden Files – w książkach główny bohater nigdy nie nosi kapelusza! Ale teraz nikt nie wyobraża sobie go bez Fedory na głowie, a Jim Butcher (autor treści) i Chris McGrath (autor okładek) podobno traktują tę niespójność jako dobry żart.
To prawda. Co prawda? Prawie wszystko 🙂 O swoich ulubionych okładkach jeszcze napiszę, więc, na razie, tylko parę uwag ode mnie.
Przede wszystkim – brytyjskie okładki Briggs są paskudne. Projekt, czcionka, art – chciałem tutaj skorzystać z okazji, żeby serdecznie przeprosić moją Siostrę, która ode mnie dostała parę tomów w tej wersji.
I faktycznie jest to wyjątek, gdyż z reguły Brytyjczycy mają znacznie lepsze okładki niż Amerykanie. Subtelne grafiki vs wysoko przetworzone zdjęcia obficie obdarzonych przez naturę modelek/rzadko wychodzących z siłowni modeli.
A co do ebooków… cóż, ja sięgam po nie trochę rzadziej, zawsze po przeczytaniu jakiś recenzji czy przynajmniej przyjrzeniu się książce w Amazonie i bolesnej decyzji, że ta konkretna książka nie trafi na moje regały… jeśli okładka jest niezła, rośnie prawdopodobieństwo, że jednak trafi 😉
LikeLike
W dzieciństwie miałem chyba podobne doświadczenia (na pewnym etapie) często sugerując się okładką przy zakupie, stąd lektura tego artykułu sporo wspomnień przywołała 😉
Z ciekawostek – w nawiązaniu do wspomnianej Malazan Book of he Fallen – marzę sobie wypasione wydanie w hardkawerze z ilustracjami Michaela Komarcka, coś się już dziać w tym kierunku zaczeło, także pozostaję przy nadziei 🙂
Polecam przejrzeć galerię http://www.komarckart.com/bk_cov33.html
LikeLike
http://subterraneanpress.com/ – kiedyś się wykosztuję na któreś z ich specjalnych wydań…
LikeLike
@Piotrek – Ha, najlepiej Shannarę oprawioną w skórę 😛
Ładnie to wygląda, ale ceny Panie Kochany…
😉
LikeLike
Echh, mają teraz nawet Heroes Abercrombiego – ale za tę cenę można już prawie Kindle’a Paperwhite kupić… Musieliby wydać którąś z moich ulubionych książek, żebym zdecydowała się uruchomić specjalny fundusz podziemny 😉
LikeLike
Pingback: Robin Hobb, Farseer Trilogy (1995–1997) | Re-enchantment Of The World
Jak chcecie książkę ze świetną okładką i jeszcze lepszymi ilustracjami, to polecam “The Wee Free Men” Pratchetta w twardej oprawie z ilustracjami Stephena Playera. Prawie każda ilustracja to małe dzieło sztuki, w dodatku wiele z nich jest funkcjonalną kontynuacją tekstu. Tenże gość rysował też m.in. w rocznicowych wydaniach Koloru Magii i Blasku Fantastycznego.
LikeLike
Ooo, fajna, dzięki za podpowiedź 🙂 I “Kolor magii” i “Blask fantastyczny”… superowe!
LikeLike