Patrick Rothfuss, The Name of the Wind (2007)

thenameofthewindPo tylu dobrych recenzjach dziś mogę powiedzieć: „Miło już było, teraz się skończyło” :). Trawestując klasyka powinnam napisać, że naprawdę chciałam polubić tę książkę. Autor Patrick Rothfuss jest bardzo sympatyczny, lekko zakręcony, a dodatkowo ma tę niezaprzeczalną zaletę, że pochodzi z Wisconsin, do którego mam wielki sentyment. Kiedy się jeszcze dowiedziałam, że studiował w Stevens Point, to ho ho – co najmniej jedna gwiazdka więcej, niezależnie od treści.

Jego pierwsza książka, The Name of the Wind, szybko zdobyła wielką popularność, świetne recenzje i kilka nagród środowiskowych. Zanim się do niej zabrałam, zdążyłam usłyszeć jeszcze kilka werbalnych poleceń – spodziewałam się więc solidnej porcji rozrywki, a może i czegoś więcej, jak przystało na dobrą fantastykę. Jednak zawiodłam się okrutnie, pod każdym względem. The Name of the Wind jest sprawnie napisane, zawiera wszystkie składniki przepisu na dobrą powieść fantasy, ale przede wszystkim jest WTÓRNE. Składa się z wymemłanych do cna, wytartych od ciągłego używania, wciąż tych samych motywów, rozwiązań skopiowanych od innych twórców, a na deser jeszcze sporej dawki wish-fulfillment. I żeby nie było: zdaję sobie sprawę, że współczesna fantastyka, jak i większość literatury czy, szerzej, sztuki, bazuje na wykorzystaniu starych, sprawdzonych motywów. Chodzi jednak o to, by wykorzystywać je twórczo, nadając im nowe sensy, a nie by kopiować uznane toposy i wątki, zmieniając tylko kolor włosów i imię bohatera.

Główny bohater, płomiennowłosy Kvothe, jest chodzącym ideałem z bolesną przeszłością. Poznajemy go jako przedwcześnie postarzałego, małomównego właściciela wiejskiej gospody. W krótkim czasie jednak akcja książki przenosi się wstecz, i z ust głównego bohatera poznajemy historię jego życia. Żaden szczegół tego arcyciekawego żywota nie zostaje nam oszczędzony – od idyllicznego dzieciństwa w wędrownej trupie śpiewaków Edema Ruh, przerwanego traumą nieodwołalnej utraty całej rodziny, poprzez ciężkie chwile bezdomności i biedy na ulicach miasta Tarbean, przyjęcie do Hogwartu… przepraszam, Niewidocznego Uniwersytetu, szczęśliwe chwile spędzone na grze na lutni, aż po wielką, romantyczną (i – przynajmniej w tym tomie – nieszczęśliwą) miłość do pięknej śpiewaczki Denny.

Sceny i postaci pojawiające się w szkole magii są jak żywcem wyjęte z Harry’ego Pottera. Bohater The Name of the Wind też jest sierotą, której rodziców bezlitośnie zamordował najpotężniejszy mag (lub magowie) świata (Chandrian), też jest obdarzony bystrym umysłem i niezwykłym talentem, też – jakżeby inaczej – znajduje sobie wpływowych wrogów zarówno wśród uczniów (Ambrose), jak i nauczycieli (Hemme), i nawet spotyka na swej drodze wspaniałego mentora, który może nie ma siwej brody Dumbledore’a, ale na pewno przejawia sporo jego zachowań (Elodin). Chwile nauki przerywane są najwyższej klasy rozrywką – Kvothe jest bowiem ulepszoną wersją Harry’ego, więc w knajpach nie popija leniwie piwa imbirowego, ale zachwyca publiczność swymi wirtuozerskimi umiejętnościami gry na lutni. Przy tym wszystkim nasz Kvothe to bardzo skromny młodzieniec, nie chwali się więc swą nietuzinkową urodą ani przemożnym wpływem, jaki wywiera na kobiety, ale o jego podbojach – lub potencjale do podbojów – słyszymy z innych źródeł wystarczająco często.

Jakby tego było mało, Kvothe w wolnym czasie dokonuje również innych bohaterskich czynów – wytrwale poszukuje mordercy swych rodziców, wspiera biednych i uciśnionych, walczy z uzależnionym od narkotyków smokiem… Czy wspominałam, że służącym w jego gospodzie jest książę demonów?

Muszę przyznać, że smok na dragach był dla mnie momentem przełomowym – otóż w przystępie rzadkiej irytacji z premedytacją wykasowałam wówczas tę książkę ze swojego Kindla i nie wróciłam do niej nigdy później. Niedokończenie książki to u mnie naprawdę kosmiczna osobliwość i takie przypadki mogę zliczyć na palcach jednej ręki. Dość powiedzieć, że pośród innych ofiar tego postępowania był Eragon.

The Name of the Wind czytało mi się bardziej jak scenariusz rozgrywki RPG niż pełnowymiarową powieść fantasy. Główny bohater irytował mnie swą cukierkową idealnością i moralną supremacją, jego kolejne przygody nużyły. I ani sympatia do autora, ani sentyment do Stevens Point nie były w stanie uratować dla mnie tej lektury.

Ocena 3/10 (w tym jedna gwiazdka dla Stevens Point)

6 thoughts on “Patrick Rothfuss, The Name of the Wind (2007)

  1. piotrek

    Wow, mocne.

    W jedynym opowiadaniu, jakie czytałem, omnipotencja Kvothe’a nie raziła, była wpisana w krótki scenariusz. Gdyby do niej doszedł drogą prób i błędów w pełnym przeciwności losu pięcioksięgu, no problem.

    Rothfuss to przesympatyczny (wystarczy posłuchać paru podcastów i spędzić chwilę na youtube) człowiek i filar społeczności. “Przedwcześnie postarzały, małomówny właściciel wiejskiej gospody”, którego przygody poznajemy z opowieści – to świetny, nawet jeśli rpg-owy i mało oryginalny, pomysł na książkę.

    Cała reszta… cóż, recenzja mnie przekonała, żeby odzyskać trochę miejsca na mojej “to read pile”.

    Like

  2. Ha!
    Dotarła do mnie informacja o “kontrowersyjnym wpisie” 😉
    Przyznać muszę, że jakiś czas temu przeczytałem Rothfussowe książki, sugerując się jakimiś polecajkami sieciowymi. Żałuję, że nie trafiłem na recenzję podobną do powyższej – mógłbym wtedy uciec w przeciwnym kierunku. Kontrowersji zatem chyba wielkiej nie ma – przynajmniej w mojej głowie – wtórne to czytadło, nie powalające na żadnej płaszczyźnie :/ Zdaję sobie sprawę z tego, że istnieją różne guilty pleasures – w przypadku tego cyklu pozostaje jedynie guilt 😦
    Niemniej gdzieś z tyłu głowy włącza się masochistyczna kalkulacja, że skoro przeczytałem już tyle, to wypada dotrwać w tym toksycznym związku z lekturą do końca. Czas pokaże:)

    Like

    1. piotrek

      Ja tak przecierpiałem Wheel of Time… z mocnym postanowieniem, że nigdy więcej :]

      “Shannary” Brooksa teraz męczę pierwszy tom (wcześniej przebrnąłem przez prequel), ale na pewno na tym poprzestanę…

      Jest za dużo dobrego, żeby czytać chłam. Chociaż kiepskie książki bardziej mnie motywują do pisania recenzji…

      Like

  3. Pingback: Ernest Cline, Armada (2015) | Re-enchantment Of The World

  4. Pingback: Justin Cronin, The City of Mirrors (2016) | Re-enchantment Of The World

  5. Pingback: Bookish Heavenly Virtues | Re-enchantment Of The World

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Twitter picture

You are commenting using your Twitter account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s